Поетичні майстерні - Дана Рудик | Rola kobiety w rodzinie szlacheckiej.
Бібліотека кращих авторів нашого видання
2000 - 2005рр.




Дана Рудик
м. Варшава

МОЇ ВІРШИКИ


Rola kobiety w rodzinie szlacheckiej.

Моя епоха

               W średniowieczu kobietę częstokroć nazywano „komnatą diabła”. Już tylko to określenie w pełni odzwierciedla stosunek do słabej płci w ówczesnym społeczeństwie europejskim. Ogólny brak poczucia bezpieczeństwa, spowodowany klęskami żywiołowymi, zniszczeniami wojennymi, głodem, epidemiami oraz innymi tego typu nieszczęściami, a także wszechobecny strach przed śmiercią rodzą agresję wobec każdego, kto może uchodzić za sługę szatana. W XV wieku powstaje niepowtarzalne w swojej makabryczności dzieło – „Młot na czarownice”. Dzieło to niezwykle rozpowszechnia się w Europie, wydanie polskie ukazuje się w 1614 roku. W Europie płoną stosy, ale, jak pisze J. Tazbir „...przez cały czas istnienia pierwszej Rzeczypospolitej żadna szlachcianka nie została spalona za czary”.* Jeżeli weźmiemy pod uwagę dość znaczną liczebność stanu szlacheckiego w owych czasach, to będzie to ważki argument, przemawiający na korzyść kultury szlacheckiej, stosunków społecznych w Rzeczypospolitej.

        Renesansowe idee podniosły w znaczny sposób godność i znaczenie kobiety w społeczeństwie również szlacheckim, ale pamiętajmy, że było to przede wszystkim społeczeństwo konserwatywno-agrarne. Właściwe więc jest w nim dążenie do izolacji niewiast w kręgu domowego ogniska, cechuje go pewien antyfeminizm. Spróbujmy sobie wytłumaczyć wiele rzeczy, posługując się konkretnymi faktami oraz odwołując się do autorytetów w dziedzinie historii.
Jeśli na ogół dokładano starań, by młodzieży męskiej zapewnić możliwie dobre wykształcenie(decydowała tu zarówno miłość, jak i duma rodzicielska), to chyba inaczej wyglądała sprawa wychowania córek. Powszechnie uważano, że kobiecie powinno wystarczyć wykształcenie znacznie skromniejsze. Najzwyczajniej wychowywano córki przy boku matki, która nauczała obyczajów, reguł zachowania, rozmaitych prac domowych oraz czytania i pisania (jeżeli sama potrafiła czytać i pisać).Spotykano dość często przypadki, że szlachcianki ze znaczniejszych nawet domów podpisać się nie umiały. W. Łoziński pisze, że zdradzają tę niemiłą tajemnicę akta sądowe.**
        Ten że autor przytacza taki fakt:”Kiedy się trafił szlachcic - a bywał to zazwyczaj człowiek znający po trosze kraje cudzoziemskie - który pragnął zapewnić wyższą edukację córce, jak np. podkomorzy derpski Łachodowski, to kończyło się na tym, żeby do dwunastego roku „dobrze czytała i pięknie pisała, umiała także grać na instrumencie”,tj. na klawicymbale i lutni,” ponieważ dziecię dowcipu bystrego; a skoro przejdzie rok dwunasty, oddać ją na dwór Królowej Jejmości”. Ale każdoczesna królowa miała ograniczony fraucymer, na dworach wielkopańskich także dla niewielu panienek było miejsce-a więc ta jedyna akademia dobrego tonu i towarzyskiej ogłady tylko za wyjątkową protekcją była przystępna”.***

                Zdarzały się wypadki oddawania córek szlacheckich na wykształcenie do klasztorów, zajmujących się wychowaniem panien świeckich. Poważną rolę na tym polu odegrały w wieku XVII klasztory zreformowanych benedyktynek, a także sprowadzone do Polski przez Ludwikę Marię wizytki. Według Karola Górskiego w klasztorach benedyktynek nauka obejmowała „nabycie umiejętności czytania, pisania, rachunków, śpiewu i hafciarstwa”.**** Obok tego zapoznawano młode panny z zasadami religii, uczono je katechizmu i modlitw, przyzwyczajano do codziennego rachunku sumienia, słuchania mszy świętej, częstego przystępowania do sakramentów. Częstokroć wychowanki klasztorne pozostawały na stałe w klasztorze. Wybór był dość skromny: małżeństwo lub klasztor.
                W pierwszym wypadku dobór odpowiedniego kandydata na męża sprawiał rodzicom nieraz sporo kłopotu. Gdy chodziło o posażną pannę, to kandydatów raczej nie brakowało. Zdarzało się, że skromny posag nie zwabiał zbyt wiele starających się, a dziewczyna grymasiła. Poważne kłopoty powstawały też w wypadku, gdy rodzice zmarli przed wydaniem córki za mąż, a obowiązek znalezienia męża spadał np. na braci. Z korespondencji Krzysztofa Opalińskiego dowiadujemy się , ile kłopotów miał ze swoją kapryśną, a niezbyt bogatą siostrą Zofią, zanim panna nie poślubiła hetmana Stanisława Koniecpolskiego, posiadacza bardzo solidnej fortuny. Zresztą, Zofia Opalińska nie zyskała z tego mariażu niczego, prócz prześladującej ją przez resztę życia reputacji fatalnej, przynoszącej nieszczęście kobiety.
                Gdy panna decydowała się na życie zakonne, powstawał problem zapewnienia jej odpowiedniego stanowiska w klasztorze, bo przecież szlachcianka czy tym bardziej córka magnata najczęściej nie mogła pogodzić się z tym, że będzie prostą zakonnicą. Wówczas trzeba było pomyśleć o solidnych zapisach na klasztor lub też nawet o budowie nowego klasztoru, w którym córka mogłaby piastować urzędy przeoryszy. Elżbieta z Gostomskich Sieniawska, gdy jej córka objawiła chęć wstąpienia do zakonu, zbudowała za 10 000 złotych klasztor, którego córka miała być przełożoną. Ciekawy jest fakt, że matka, gorąca zwolenniczka kontrreformacji, deklarująca to zresztą przy każdej okazji, zabezpiecza karierę córce w sposób potępiany; kupowanie urzędów, protekcjonalizm bowiem należą do zjawisk zwalczanych wówczas przez Kościół. Ale Sieniawska przede wszystkim była matką, troszczącą się o losy swojego dziecka. Myślę też, że prestiż rodu odgrywał nie ostatnią rolę w tej sytuacji.*
        Młodym szlachciankom w dużym stopniu brakowało dozwolonej nawet i niewinnej zalotności. Przesadne pojmowanie skromności i wstydliwości niewieściej, braki wychowania, które nie dawało dostatecznej oświaty, nie służyły dziewczynom czy młodym kobietom do brania czynnego udziału w życiu towarzyskim swojego środowiska. Ówcześni moraliści niechętnym okiem patrzyli nie tylko na wspólne biesiady i tańce, lecz na wszelkie flirty i kontakty towarzyskie. Sebastian Petrycy na początku XVII wieku radził rodzicom, by pilnie strzegli córki, nakładali na nie moralne „wędzidła”, bacznie czuwali, aby czasem „co źle nie poczęły”, czyli po prostu nie nawiązały romansu. Pisał też, by rodzice nie pozwalali córkom przyjmować wizyt w swych pokojach, przestrzegał przed podarkami, poselstwami, listami i towarzystwem „ pozbawionych wstydu młodych mężatek”.**
Mówiono: „Gdy dzieweczka – to ją czesz, a gdy większa – to ją strzeż, jak podrośnie – zapłać komu, by ją zabrał z twego domu”. ***
Opinię wyjątkowo zalotnych kobiet miały lwowianki. Fryzyjczyk Werdum pisał w drugiej połowie XVII wieku o Lwowie, że tam: „mieszkają tak piękne, delikatne i zwodnicze niewiasty jak zresztą nigdzie na całej kuli ziemskiej”.**** Lecz Wacław Potocki wyszydzał swobodne lwowianki, pisząc, że tamtejsze panny chadzają w wieńcach, posiadając przy tym dzieci.***** Reprezentując sarmacką obyczajowość, tenże Potocki głosił:

Żadna wstydliwa panna, wdowa i mężatka
Nie mówi, nie bawi się z mężczyznami bez świadka;
Gdyż choćby dla mówienia zeszli się pacierzy,
Nie dla czego innego, żaden nie uwierzy. ******

        U W .Łozińskiego czytamy: ”Kobieta polska wieków przeszłych miała dużo wrodzonej inteligencji, ale bardzo mało umysłowego wykształcenia”.******* Myślę więc, że braki wykształcenia i ogłady towarzyskiej panny i panie nadrabiały pomyślnie wyżej wspomnianą inteligencją oraz osobistym urokiem, ale, w większości przypadków, z rozsądkiem i „ złotym umiarem”. Mamy temu konkretne przykłady.
       W liście Zofii Łaskiej czytamy o Polkach, które towarzyszyły królowej Katarzynie po jej wyjeździe z Polski , że w Linzu „ tym się cesarzowej podobały, iż kiedy w taniec szły, nie dały się obłapiać ani całować; i Niemcom się to podobało; mówili, iż to cnotliwa nacja polska”.********
        Cudzoziemcy wygłaszali podobną opinię. Jordan Claude pisał w XVII wieku: ” Damy są bardzo roztropne i cnotliwe, nie oddają się kokieterii, jakkolwiek mają nie mniej swobody od Francuzek”.********* Przykłady te dobrze świadczą o przedstawicielkach stanu szlacheckiego; panie zachowywały się z godnością, podziwianą wręcz przez Europejczyków.
        Trzeba powiedzieć, że Polska nie znała takiego kodeksu jak słynny „Domostroj”, który charakteryzuje się kategorycznym, ograniczającym, niemal że despotycznym podejściem do kobiety, najwyraźniej ukształtowanym pod wpływem kultury orientalnej. Przyzwoite zachowanie kobiety szlacheckiej było normą, wynikającą z tradycji, religii, wyniesioną z rodzinnego domu i preferowaną w ówczesnym społeczeństwie.
                Pamiętamy, że poślubiona przez Ludwika XV Maria Leszczyńska uosabiała w ówczesnej Francji surową, daleką od flirtów i koketerii polską obyczajowość, co zdecydowanie się zmieniło w czasach stanisławowskich. Wraxall wtedy pisał o Polkach: „Świat nie zna kobiet równie zniewalających, gładkich i czarujących. Nie mają one nic ze wstydliwości i chłodu Angielek, nic z rezerwy i wyższości Austriaczek. Swobodne, pełne wdzięku i chęci podobania się, są nieskończenie ujmujące[...]wdzięki ich są przy tym stokrotnie pomnożone umiejętnie stosowaną kokieterią”.*
                W środowisku szlacheckim, gdzie kobieta nie brała udziału w życiu politycznym i była izolowana w kręgu domowego ogniska, udane zamążpójście staje się sporym awansem społecznym. Poza przypadkami świadomego wyboru życia duchownego, staropanieństwo, zresztą jak i starokawalerstwo, nie było mile widziane i powszechnie tolerowane, ponieważ rodzina w szlacheckiej Rzeczypospolitej zawsze była podstawową komórką społeczną. Według Marii Koczerskiej **w ówczesnym społeczeństwie „człowiek samotny nie był pełnoprawnym członkiem”. A W. Łoziński pisał z pewnym patosem: „Najsurowszy nawet sędzia przeszłości przyznać musi, że rodzina polska spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym i że w najgorszych nawet czasach być nim nie przestawała”.***
                W zawarciu związku małżeńskiego miało swój udział wiele czynników. Jednym z ważniejszych był czynnik materialny, czasami też wzgląd na awans, gdy chodziło o małżeństwo z córką jakiegoś wysokiego urzędnika. Przy zawieraniu takich mariaży zazwyczaj nie pytano o zdanie młodych i niesamodzielnych materialnie osób. Ale chyba nie brakowało w owych czasach związków małżeńskich opartych na głębszym uczuciu. Opowiadają nam o tym pamiętniki, epistolaria oraz inne źródła. Niezwykłą, bardzo wzruszającą jest historia miłości Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny; zachwycają swoją szczerością, literacką oryginalnością oraz naturalnością uczuć listy Jana Sobieskiego do swojej dość kontrowersyjnej Marysieńki – prawdziwe dzieła ars epistolandi swojego czasu. Zbigniew Kuchowicz jednak twierdzi, że „jeśli chodzi o gmin szlachecki, wszystko wskazuje na to, że jego obyczaje były surowsze, iż po zaściankach i dworkach kwitły przede wszystkim małżeńskie miłości, pod strzechami i gontami dworków zamieszkiwały często rzeczywiście owe cnoty wielbione tak przez moralistów”.****
               Wiele przykładów można by tu przytoczyć, oto jeszcze jeden, który mógł by posłużyć za wzór dla niejednego utworu literackiego. U Kuchowicza czytamy: „Przez wiele lat w Wielkopolsce mówiło się np. o wielkiej, namiętnej miłości, jaka połączyła magnata Andrzeja Karola Grudzińskiego ze szlachcianką Marianną ze Święcickich”.***** Pannę Mariannę wydano za mąż za szlachcica Piotra Zawadskiego. Mąż maltretował żonę i zdradzał. Marianna zaskarżyła go o cudzołóstwo i uzyskała separację. Zawadski nie chciał płacić alimentów wg wyroku sądu. Aby się pozbyć kłopotów, wynajął zbirów, którzy wiosną 1652 roku napadli na kobietę, strzelając do niej z pistoletów. Myśląc, że jest już martwa, porzucili nieszczęsną na drodze. Grudziński, który związany był już wtedy z Marianną, zastrzelił Zawadskiego, a sam wziął z nią ślub. Sprawa narobiła sporo hałasu. Grudzińskiego skazano na infamię, naciskano, by porzucił żonę, uważając jego związek za występny. Biskup Florian Czartoryski przedstawiał Mariannę jako demona. Było to bez wątpienia małżeństwo z miłości, która spowodowała, że Grudziński i Zawadska nie zlękli się pogróżek, nacisków kleru i presji konserwatywnej opinii. Dramatyczna historia miała jednak szczęśliwy koniec.
                Co do wieku pobierających się, to Renata Gałaj podaje nam następującą informację:” Nie zaprzątano sobie głowy nierównością lat. Starano się, aby młodzi osiągnęli tzw. wiek sprawny. Dla chłopców było to 15 lat, a dla dziewcząt 12. Pełnoletność do XVII wieku chłopcy uzyskiwali po skończeniu 18 roku życia, a od XVIII wieku od 24 lat. Lata „sprawne” liczono odtąd dla mężczyzn od 20 roku życia. Najczęściej o gotowości dziecka do zawarcia małżeństwa decydowano na podstawie obserwacji jego rozwoju fizycznego. Wystarczało oświadczenie rodzica lub opiekuna, że osiągnęło ono już taki wiek”.*
                Zwyczajnym zjawiskiem był ożenek wdowca z młodszą od siebie o dwadzieścia-trzydzieści lat panną, często prawie dzieckiem. U Zbigniewa Kuchowicza znajdujemy informację o tym, że matka znanej pamiętnikarki Kwileckiej-Fiszerowej wyszła za mąż, licząc sobie 12 lat i 15 dni, co stanowiło wyżej wymienioną najniższą granicę wieku uprawniającą do zamążpójścia.** Pastor Adam Gdacjusz cytował teksty piętnujące „lekkomyślnych starców”, którzy owdowiawszy natychmiast szukali „ młokosek, których raczej ojcami, aniżeli mężami być mogli”.*** Lecz męska bezkrytyczność, chciwość i powszechne przekonanie o odmładzaniu się u boku młodych partnerek robiły swoje; powoływano się nawet na autorytet Hipokratesa, który zalecał panom w wieku zaawansowanym stosunki z młodymi partnerkami. Sam wieszcz z Czarnolasu w swojej fraszce „Do dziewki” przekonywał, by nie uciekała, ponieważ:

...z rumianą twarzą
moja broda siwa
Zgodzi się znakomicie.****

                Częstokroć roznamiętnieni starsi panowie sięgali po rozmaite afrodyzjaki, podejrzane mikstury. Seksualna nadgorliwość oraz uboczne skutki działania miłosnych ziół często doprowadzały ich do ciężkich chorób, a nawet i śmierci, jak to było w przypadku małżeństwa wojewodzianki Opalińskiej z hetmanem Koniecpolskim.
                Rzadziej zdarzały się przypadki, kiedy to pani w latach wychodziła za mąż za dużo młodszego od siebie. A. St. Radziwiłł konstatował z okazji małżeństwa Jana Kazimierza Krasińskiego z dworką królowej Ludwiki Marii, Amatą de Langeron, że „łaska królowej zmniejszyła ilość lat, tak że nowożeńcowi wydawała się młoda, aczkolwiek my nawet bez szkieł dostrzegaliśmy zmarszczki”. *****Wespazjan Kochowski wypowiadał się na ten temat tak:

Staraś, a czemu wolisz młodego niż starca?
Nowszej trzeba pokrywki do starego garca.******

            Jeżeli narzeczeństwo (oczywiście w ukryciu) miało stosunki przedmałżeńskie, to ujawnienie tego faktu okrywało dziewczynę powszechną hańbą. Nieszczęsną czym prędzej wydawano za mąż, za kawalera lub wdowca, nawet niższego stanem. Mówiono: „Kto idzie za wdowca, to beczy jak owca”.******* Mężczyźnie zazwyczaj uchodziło to „na sucho”. Mówiono też z tego powodu: „Na kozaku niema znaku”.
                Dzieci zrodzone przed ślubem, uchodziły za bękarty, nawet w przypadku legalizacji związku przez rodziców. „Liber chamorum” opowiada nam o przypadkach adopcji nieślubnych dzieci przez ich faktycznych ojców. Celem było zapewnienie swojemu potomstwu lepszej przyszłości, wyższego statusu społecznego. Adopcja dawała prawo do dziedziczenia nazwiska, majątku. Takim czynem bastard zamieniał się w szlachcica, korzystając prawnie ze wszystkich przywilejów stanu. Do 1578 roku zgodę w tych sprawach wyrażał monarcha, od tego roku – sejm. ********
                Jeśli chodzi o mariaże szlacheckie z plebejami, były one postrzegane jako hańbiące i naganne. Co dotyczy amorów, to było tu znacznie mniej dystansowania się od pogardzanych chłopów lub mieszczan. Tak powiada nam Kuchowicz na ten temat: „Trepka czy Potocki oburzali się na mariaże międzystanowe, lecz bez przygany pisali o gładkości chłopek, powabności mieszczek czy męskich walorach amantów z gminu. Świadczy o tym m.in. i klimat sielanki i innych gatunków literackich piśmiennictwa stanisławowskiego”.********* Przypomnijmy sobie słynną mieszczkę lwowską Jadwiżkę Łuszkowską czy chłopkę Agnieszkę Machównę, których powszechnie znane losy mogą służyć potwierdzeniem wyżej przytoczonych słów.
        Co do spraw wyznaniowych, to, jak podaje R. Gałaj, do 1789 roku obowiązywał formalnie zakaz udzielania sakramentu małżeństwa w przypadku różnicy religii, ale w praktyce nie zwracano na to szczególnej uwagi.********** Trzeba tu zaznaczyć, iż świadczyło to dobrze o kulturze szlacheckiej. W czasach reformacji i kontrreformacji w Europie różnowiercy wzajemnie wyrzynali się w wojnach i pogromach, spalali na stosach, czego wtedy praktycznie nie bywało w Polsce. Fenomen polskiej tolerancji religijnej spowodował, że związki małżeńskie ludzi różnych wyznań nie były zjawiskiem rzadkim, jak to było chociaż by w przypadku małżeństwa Janusza Radziwiłła i Katarzyny Potockiej. Również innowierca Prokop Sieniawski poślubił nadgorliwą katoliczkę Elżbietę Gostomską. Takich przykładów można by przytoczyć mnóstwo. Kultura polska pod tym względem stała dość wysoko. Wiemy, że innowiercy przemawiali na weselach katolickich, a w katolickich kościołach udzielano ślubu kalwinom. Oczywiście, że też występowały (z różnych przyczyn) tendencje utrudniania zawarcia ślubów między ludźmi różnych wyznań, ale szlachta najwyraźniej potrafiła się z tym uporać, przekraczając bariery religijne z miłości. Chociaż w tym przypadku rozrachunku pro domo sua też nie wykluczam.*
        Prawo kanoniczne nie zezwalało także na związek osób do czwartego stopnia pokrewieństwa, jednak odstępowano od tej zasady dla wielkich rodów, gdy w grę wchodziły określone korzyści dla rodziny.
        Z. Kuchowicz pisze:” Małżeństwo oznaczało właśnie szlachetną wspólnotę, dozgonną przyjaźń. Elementem, który je wzmacniał, upiększał, był stosunek szlachty do żon. Pozycja żony była bardzo wysoka. W kulturze szlacheckiej wytworzył się czuły i poważny, powściągliwy i pełen szacunku stosunek do małżonki. Nosiła ona piękne miano towarzysza, przyjaciela”. *
       Lecz u J. Tazbira czytamy o tym, jak w roku 1644 Jan Trąpczyński nie tylko wdowę po swoim kuzynie Prokopie, Zofię ze Szczanieckich, najgorszymi słowami zelżył, ale i pięściami pobił. Następnie zaś „ nie mając żadnego na jej słabość zdrowia i stanu białogłowskiego respektu, włóczył za włosy po ziemi”.** Komentarze tego faktu są zbędne. Wówczas mówiono: „Orzech, osioł, niewiasta jednym trybem żyją, nic dobrego nie warte, kiedy ich nie biją”.***
       Oto następny smutny przykład. Anna Chodkiewiczówna, zamężna księżna Korecka, uskarża się na los swej córki Marcybelli Anny, żony Mikołaja Hlebowicza, chorującej skutkiem niecnot swego męża, do czego przyłącza się „ bicie i częste szkalowanie, i osławienie niewinne, jakie nieboga cierpi”. ****
        A wojewoda mazowiecki Stanisław Warszycki, żywiąc podejrzenie, że małżonka chciała go otruć, żonę „ postronkami kazał bić i pannę służebną szlachciankę postronkami tak porządnie zbił, że od bicia zmarła”. O tym samym wypadku donosił biskupowi Zadzikowi z oburzeniem St. Łubieński, biskup płocki: „ Pan wojewoda mazowiecki, co w domu swoim zrobił, rozumiem, że WMość wiedzieć raczysz, choćby nic większego nie było, jeno małżonka obnażona przez hajduki srodze biczami cięta aż do poronienia [...], czego żal się Boże”.***** To przestępstwo, jak i inne, uszło wojewodzie "na sucho". Warszycki nawet doczekał się kasztelanii krakowskiej, a ponieważ przeznaczył na Uniwersytet Jagielloński jakąś kwotę pieniężną, portret jego wisiał w auli tej uczelni przez długie lata. A tak Wirydiana Kwilecka-Fiszerowa pisze o stryju swego męża Janie Kwileckim:”W pożyciu domowym był okrutny, obyczajów wieśniaczych i śmierdział. Był to jednym słowem rodzaj byka, który swą namiętnością wykończył dwie żony – jedną wielkiej zacności”.****** Z. Kuchowicz zaznacza, że pożycie małżeńskie autorki tych słów przebiegało też „wcale niesielankowo”, bowiem pierwszy jej mąż był pijakiem i kobieciarzem.
        Od kobiety wymagano powszechnie wstydliwości, wierności, w ten czas jak panowie dość często prowadzili rozwiązłe życie. Moralność ówczesnego społeczeństwa została stworzona przez mężczyzn ku ich własnej korzyści, dlatego ocena zachowania kobiety różniła się znacznie od oceny postępowania męskiego. Ciekawy fakt, że w „Dworzaninie” Łukasz Górnicki stosuje taką właśnie podwójną skalę ocen życia erotycznego, której model został narzucony przez mężczyzn jeszcze w średniowieczu.
       Panowie dość często grzeszyli ze służącymi, pokojówkami, zapuszczali się w domy publiczne, płodząc bastardów, nabawiając się chorób wenerycznych, co było w pewnym sensie normą, kwalifikowało się jako mniej lub więcej dozwolone męskie słabostki; mówiono też o konieczności rozładowania napięć. Przysłowie perfidnie głosiło: „Lepszy jest grzech męski niż cnota niewieścia”.******* Niektórzy utrzymywali nałożnice, a nawet haremy (dotyczyło to oczywiście magnaterii, ludzi zamożniejszych). Wiemy, że Sobieski w czasach kawalerskich również utrzymywał coś w rodzaju serali; działo się to w Jaworowie pod Lwowem. Sobieski nazywał swoje nałożnice „moje Czerkieski”, wcale nie kryjąc się z faktem ich posiadania. Kiedy lupanar Sobieskiego spłonął pod czas pożaru w mieście, Marysieńka przesłała jemu dowcipną kondolencję z tego powodu.*
        A pan na Zamościu, wnuk wielkiego kanclerza koronnego, Jan Zamojski, też utrzymywał w swym mieście zastęp swobodnych niewiast dla własnego użytku. J.A. Morsztyn poświęcił temu faktowi złośliwy wiersz „Paszport kurwom z Zamościa”:

Zośka z Zamościa, Baśka z Turobina,
Jewka z Zwierzyńca, z Kreszowa Maryna,
Te cztery kurwy z piątą panią starą
Pod dobrą idą na wędrówkę wiarą.
Służyły wiernie, póki pański długi
Kuś potrzebował ich pilnej usługi;
Teraz, ze ślubną związki zwarte żoną
Precz ich zapewne od dworu wyżoną. **

        Owszem, wśród szlachcianek też zdarzały się niewiasty lekkich obyczajów, zalotnice, ale było ich bardzo niewiele w porównaniu z panami. Wynikało to z wychowania i tradycji; ważyła też wielce dla pań opinia społeczna. Szlachta, tradycyjnie przymykająca oczy na męskie występki takiego rodzaju, inaczej traktowała je u kobiet swojego stanu. Np. Jan Duklan Ochocki opowiada, jakie oburzenie wywołał romans szlachcianki (jakkolwiek panny służącej) Marysi Zakrzewskiej z dworskim teorbanistą Mikołajem. Dziewczynie i jej kochankowi wyznaczono surową karę. Uważano nawet, że konsekwencją tego romansu, czyli „karą boską” za grzechy, był nieurodzaj, a także wypadki w gospodarstwie. ***
        Prawo polskie nie znało kary dla szlachcianki, która zdradziła męża. Wymierzanie kary było sprawą prywatną, nie podlegającą publicznemu rozstrzygnięciu. Ukaranie żony lub jej kochanka śmiercią byłoby poczytane za barbarzyństwo. Zdradzony mąż mógł obić niewierną połowicę i podobnie ukarać rywala, ale w miarę możności sprawę tuszowano.
Nieznany autor „Krótkiej nauki budowniczej”, który radził, by pomieszczenia pani domu znajdowały się zaraz obok pokojów pana, dodaje: „więc kto się rogów boi, a żonkę ma po temu, dla Boga obok z nią i przez próg tylko” niechaj mieszka.****Podobno miało to efektywnie chronić pana przed nabyciem tych wątpliwych trofeów, lecz owa prewencja, moim zdaniem, chyba nie zawsze sprawdzała się w praktyce.
                U Tazbira czytamy:” Zalety dobrej żony (pracowita, uległa, gospodarna, pobożna) niewiele się właściwie różniły od cnót, które chciano widzieć we wzorowej służącej”.***** Często szlachcic chylił skroń w grzecznym, przepisowym ukłonie, całując damie rączki i głosząc komplement, sam będąc przy tym niewysokiego zdania o niewiastach. Z jednej strony stanowisko żony i matki było bardzo dostojne, opiewali je poeci, tacy jak Rej czy Kochanowski; z drugiej – mamy konkrety w postaci intercyz, testamentów, prywatnej korespondencji i pamiętników. A jeżeli nawet gorliwy kawaler pił zdrowie pięknej pani z jej trzewika, to podejrzewam, że ów podekscytowany trunkiem galant z równym skutkiem mógł by się napić z naczynia nocnego. To, co było deklarowane szlachcicem w stosunku do kobiety publicznie, nie zawsze się zgadzało z jego zachowaniem we własnym dworku wobec tejże. W tych czasach mówiono: „U białych głów długie włosy, ale rozum krótki”.****** Ten dualizm w moralności przetrwał wieki; trwa po dziś dzień, niestety, i to wśród różnych warstw społecznych.
        Podstawową rolą kobiety w rodzinie szlacheckiej było macierzyństwo. Z. Kuchowicz zaznacza: „Surowe stosunki rodzinne łagodziła czasem matka. Matka w obyczajowości szlacheckiej stanowiła postać bardzo szanowaną, czczoną. Zniewaga matki uchodziła powszechnie za ciężkie przewinienie, wzbudzała odrazę. Piętnowano wyrodnych synów, którzy nie dbali o swe rodzicielki, czy znieważali je”. *******Przysłowie głosiło: ”Dziecię za rękę, matkę za serce”.********
        Często matka broniła swe dzieci przed tyranią ojca, okazywała im więcej serca, opiekowała się nimi w chorobie. Ale bywało też inaczej. Przede wszystkim, w rodzinach szlacheckich rodziło się dziesięcioro i więcej dzieci, ponieważ środki przeciwdziałające zapłodnieniu były zwalczane w owych czasach przez Kościół. Dzieci szlacheckie były często oddzielane od rodziców, z początku przebywały z mamką, później – z wychowawcą. Na ogół dzieciom szczędzono czułości, bowiem powszechnie sądzono, że pieszczoty czy pobłażanie je psują. Przyczyny takiej surowości były różne; decydowały o tym wzory kulturowe, konwencje. Mówiono: „Bez kary żadne dziecię nie urośnie”.*
                Myślę, że postawy i zachowania rodziców w tej dziedzinie zależały, w znacznej mierze, od ich własnych przeżyć i doświadczeń z lat dziecinnych, a ciepło, okazywane dzieciom, najbardziej było kwestią bogactwa duszy ich ojca czy matki. Jakże serdecznie brzmi list z 1608 roku, w którym Barbara z Tarnowskich Zamoyska pisze do syna Tomasza: „niesłusznie mi przymawiasz o miłość macierzyńską. Nie miał jej żaden syn dobry u dobrej matki więcej nad cię, czuje to serce i zdrowie moje”. Oto jej uwaga spowodowana faktem, że w jednym z listów młody Tomasz posłużył się piórem swego wychowawcy, by matce przekazać swe myśli: „Nie trzeba nikomu zdobić syna matce. Milsze mi jedno słowo własnej głowy twojej niż cudzej mądrości libra”. Roztropnie brzmi list pisany niedługo po śmierci ojca Tomasza: „O wczasie twym rada słyszę i to, że nie tęsknisz [...] cieszysz mnie tym [...]. Głupim synom to przyzwoita tęsknić do matek, a mądrym starać się, aby matki cieszyć służąc Panu Bogu, ucząc się pilno nauk i obyczajów przystojnych”.**
                Renata Gałaj pisze o stale zwiększającej się od XVII wieku liczbie rozwodów. Zaznacza też, że mogli sobie na nie pozwolić tylko ludzie zamożni (ze względu na koszty i trudności obiektywne).*** Rozwód wywoływał dezaprobatę opinii szlacheckiej stojącej na stanowisku, że związek małżeński jest nierozerwalny. Kiedy w 1668 roku wystąpiła o unieważnienie małżeństwa Anna ze Stanisławskich Warszycka, okrzyczano ją rozpustnicą, pisano na jej temat paszkwile i koncepty. Sytuacja była zaś ponura. Ładną, młodą, inteligentną pannę wolą rodziców wydano za mąż za Kazimierza Warszyckiego, debila i zboczeńca, niezdolnego w ogóle do „skonsumowania małżeństwa”. Stanisławska opisała te wszystkie perypetie w swym wierszowanym pamiętniku, co zresztą zrobiła bardzo elegancko.****
        Z. Kuchowicz pisze, że szczególnie znaczna liczba rozwodów wystąpiła w okresie panowania Stanislawa Augusta. Księża i prawnicy prześcigali się wtedy w fortelach umożliwiających unieważnienie małżeństwa. Anglik Wraxall, pisząc o obyczajach magnackich powiada, iż uderza w nich: „łatwość rozwodów i ich powszechność [...] Udowodnienie zdrady małżeńskiej jest uznane za prawną przyczynę rozwodu, ale w zasadzie wystarczy nie więcej niż niezgodność charakterów, niechęć lub znużenie”.***** Pamiętajmy też, że była to doba Oświecenia, jej krytyczny duch radykalnie oddziaływał na mentalność ludzką, a libertynizm niósł czasami załamanie systemu dotychczasowych wartości. Kobieta wówczas znacznie wyemancypowała się spod władzy ojca, męża i krewnych, potrafiła mieć do siebie więcej szacunku, korzystać z większej swobody, decydować wreszcie o swoich losach.
        Co do spraw majątkowych, to dobrami rozporządzał mąż, konsultując się z żoną w sprawach dotyczących jej części majątku. Renata Gałaj podaje, że w razie sprzedaży majątku za długi, wierzyciele nie mogli naruszyć dóbr wiennych i posagu kobiety, jeśli nie wyraziła na to zgody. Posag należał do kobiety do końca życia. Wiano zabezpieczało kobietę na wypadek śmierci męża. Wdowa mogła wówczas zarządzać dobrami do chwili ponownego zamążpójścia, a wtedy zostawał przy niej tylko majątek zapisany przez męża i dożywocia.******
Dorośli synowie mieli prawo odebrać matce kontrolę nad majątkiem, a w razie ponownego zamążpójścia także opiekę nad niepełnoletnim rodzeństwem. „Liber chamorum” opowiada nam o tym, jak żona Mikołaja Ligęzy, Elżbieta Jordanówna, gdy syn usiłował ją rugować z dóbr po śmierci ojca, zagroziła mu, że powie publicznie, z kim go spłodziła.******* Kiedy brakowało męskich potomków, opiekę nad kobietą i jej dziećmi przejmowali krewni, do nich należało również reprezentowanie jej w sądzie. Mieli prawo do wypowiadania się na temat losów wdowy i jej potomstwa. W razie braku innych spadkobierców, wszystko otrzymywała wdowa po zmarłym.
        Zamożna, a do tegoż niebrzydka wdowa często mogła konkurować z młodą, a niezbyt posażną panną. Niektórzy panowie preferowali w kobiecie dojrzałość (nie tylko umysłową), większe doświadczenie życiowe oraz umiejętność prowadzenia domu, zarządzania gospodarką, dlatego też wdowa pod tym względem mogła być dla nich atrakcyjniejszą partią, jeśli chodziło o mariaż. Byli i tacy, którym chodziło wyłącznie o posag; osobiste walory przyszłej małżonki interesowali ich w znacznie mniejszym stopniu. Jan Chryzostom Pasek pisze z rozbrajającą szczerością o tym, co zadecydowało w zawarciu przez niego małżeństwa z starszą o 15 lat wdową Śladkowską: „[...] bardziej mi się jednak serce chwytało Śladkowskiej, bo to tam o jej wiosce powiadali, że nie tylko pszenica, ale i cybula w polu na każdym zagonie, gdzie ją wsiejesz urodzi się, a mnie też bardziej apetyt pociągał ad pinquem glaebam niżeli do gołych pieniędzy”.*
        Małżeństwa szlacheckie trwały niedługo, wpływały na to przyczyny obiektywne: choroby, epidemie, wojny, pijaństwo. Po stracie współmałżonki nie rozpaczano długo, wdowiec dość szybko szukał sobie nowej żony, lecz dla wdowy było niepodobna spieszyć się z zamążpójściem, trzeba było odczekać, odbyć żałobę według tradycyjnie przyjętych norm. Na przykład, Jan Karol Chodkiewicz powszechnie deklarował miłość do swojej żony Zofii, którą zresztą hetman pojął już jako wdowę po księciu Olelkowiczu, bardzo przeżywał jej chorobę, a niespełna rok po jej śmierci ożenił się z 20-letnią Anną Alojzą Ostrogską. Najwidoczniej nie miał zbyt dużo czasu na opłakiwanie, skoro w takim tempie postarał się o nowy ślub.**
Podobnie wyglądała sprawa z A. St. Radziwiłłem. Kiedy po krótkiej chorobie umarła jego pierwsza żona, z którą zresztą żyli razem bardzo dobrze, niepocieszony wdowiec posłał swego krewniaka w dziewosłęby. 44-letni magnat myślał wówczas o 14-letniej Gryzeldzie Zamoyskiej. Coś się nie powiodło w staraniach o rękę tej panny; więc nieco później pojął A. St. Radziwiłł 18-letnią Krystynę Lubomirską. ***
Za zdrożny i ściągający gniew Boga uważano mariaż, w którym brat poślubiał wdowę po swoim zmarłym bracie. Tak postąpił Jan Kazimierz, co szlachta uznała za zły omen. Natomiast nie potępiano za to Zygmunta Augusta, który poślubiał kolejne Habsburżanki. ****
Co dotyczy samych wdów, to, moim zdaniem, ich sytuacja częstokroć bywała lepsza od sytuacji panien czy mężatek. Daleko nie każda panna posiadała prawo wyboru przyszłego małżonka; nie w każdym małżeństwie układały się stosunki; dość często zgon nie zawsze kochanego i nie zawsze kochającego męża dawał kobiecie upragnioną emancypację, jedyną realną możliwość rozporządzenia się własnym losem, czasami też uwolnienie spod władzy domowego despoty. Gdy do swobód osobistych dochodził jeszcze i majątek, a na dodatek – miła aparycja, to z uciskanej, podwładnej osoby wdowa w krótkim czasie zamieniała się w pożądaną kandydatkę na małżonkę. Mówiono też: „Deszczyk majowy młodej łzy wdowy”. *****
Oto przykład listu wierszowanego z 1654 roku ze zbiorów rękopiśmiennych Biblioteki Kornickiej. List ten, pisany przez Waleriana Gorzyckiego herbu Radwan do atrakcyjnej wdowy Elżbiety Cikowskiej, obfituje komplementami:

Młoda, nadobna i majętna wdowo,
Dla której wszystko u świata gotowo,
Zacnie zrodzona ani muszowata
Strojna i w cnoty wszelakie bogata.
W tobie one nimfy wszystko to zmieszały,
Co wielom innym w równy dział rozdały.
Z Ciebie te wszystkie przymioty wynikły,
Co pojedynkiem wielu zdobić zwykły,
A jako klejnot nieoszacowany
W jednej tak gęste i śliczne odmiany.
Dla czegóż równa ma zacna Elżbieta?
Do kosztownego Xexekontalita,
Który sześćdziesiąt barw zawiera w sobie
Przechodząc wszystkie kamienie w ozdobie.*

        Z tego, jak autor wyżej wymienionych wersów roztacza pochwały niejakiej pani Cikowskiej, możemy wywnioskować, że w tym przypadku właśnie o taką wdowę chodzi – piękną, młodą, szlachetną, do tegoż bogatą. Przysłowie głosiło: „Dobra i wdowa, gdy młoda i zdrowa”.** Tak dobrze usytuowana pani mogła przebierać w kandydatach na męża; lecz przy odrobinie zaradności sama potrafiła uporać się z zarządzaniem swoimi dobrami, więc nie zawsze spieszyła się z ponownym zamążpójściem, czasami też mając niemiłe doświadczenia z poprzedniego.
        Trzeba powiedzieć, że polska kobieta owych czasów z reguły była bardzo zaradną, czasami nawet sprytną; siłą charakteru potrafiła nawet przy bardzo trudnych okolicznościach walczyć o swoje prawa, przeciwstawić się niejednej próbie losu. Potrafiła też przekroczyć granicę świata domowego i włączyć się w życie publiczne. W. Łoziński pisze o czasach Czteroletniego sejmu, kiedy to damy polskie wywierały wpływ na przebieg publicznych wydarzeń. Autor wymienia między innymi ks. marszałkową Lubomirską, ks. generałową Czartoryską, hetmanową Ogińską, kasztelanową Kossakowską. Ostatnią pani wyróżnia wśród pozostałych „już dla tego samego, że była na wskróś Polką, urosłą z gruntu czysto swojskiego, najzupełniej nie tkniętą wpływami zagranicy, którym tamte wszystkie ulegały. Śmiało o niej można powiedzieć, że była to ostatnia szlachcianka między damami, ostatnia dama między szlachciankami. Podziwiać trzeba obywatelskiego ducha tej kobiety, jej szczery, serdeczny udział w sprawach i losach swojego kraju. W jednym ze swych listów powiada sama o sobie, „że siedzieć bez wiadomości interesów publicznych, ze śmiercią by się równał dla niej czas przepędzony. A znała te interesa doskonale, lepiej niż niejeden głośny tego czasu statysta, i nie przesadza może Wodzicki, który w „Pamiętnikach” swoich mówi o niej, „że nabrała takiej znajomości interesów polskich, znała tak wszystkie koneksje familijne, wszystkie intrygi dworskie, że by jej nie sprostał żaden minister stanu””.*** Łoziński opowiada nam też o tym, że w ówczesnych pamfletach można spotkać częste skargi panów na polityczną aktywność pań. Niemcewicz mówi o „kwokach” otaczających króla, a Kitowicz gorszy się z tego powodu, że „kobiety po całych sesjach przesiadują na ganku w izbie sejmowej, dają znaki posłom i senatorom przymileniem ust lub marszczeniem czoła, co im się podoba, a co nie podoba”. ****
        Trzeba powiedzieć, że panowie szlachta byli tradycyjnie niechętni uczestnictwu niewiast w sprawach publicznych i politycznych. Przypomnijmy sobie przysłowie: „Niemiec w radzie, koza – w sadzie, łgarz – przy dworze, białogłowa – na urzędzie, za diabła to będzie”.*****
Odzwierciedla ono w pełni męską niechęć do aktywności oraz samodzielności społecznej kobiet w tamtych czasach, która mogła oznaczać także pewne wyłonienie się spod władzy męża czy ojca.
        Codzienne życie kobiety szlacheckiej składało się nie tylko z zarządzania kuchnią i wychowania dzieci. Dość często kobieta świetnie radziła sobie w sprawach administracji majątków, procesowała się z sąsiadami ad infinitum(co było nagminne w owych czasach), szczególnie, gdy była wdową czy też małżonek był na wojnie. Nie było to wcale takie łatwe, trzeba było posiadać umiejętności prowadzenia gospodarki, twardy charakter i silną osobowość. Mówiono o takiej kobiecie „herod-baba”. Zofia Zamiechowska, po trzecim mężu wojewodzina trocka Tyszkiewiczowa, jak podaje nam Łoziński, „nad podziw bystra, śmiała, energiczna, obrotna, przez 25 lat stacza wojny z Potockimi, Radziwiłłami, Wolskimi, Buczackimi, Czuryłami, jest sama sobie finansistą, jurystą, ekonomem i komendantem, wytrzymuje walecznie oblężenia swych zamków w Podhajcach i Buczaczu, odpiera zbrojne zajazdy i starościńskie egzekucje, zaczepia i broni się „prawem i lewem”, trybunałem i arsenałem, dekretem i muszkietem; wychodzi z najgorętszych opałów obronną ręką i kończy żywot swój burzliwy z chrześcijańską podniosłością duszy jako czcigodna matrona, hojna fundatorka szkół, kościołów i szpitali, dobrodziejka krewnych, sług i przyjaciół – a przez ten cały czas tak głucho o jej trzech małżonkach, jak gdyby nigdy nie istnieli na świecie”. *
        Niektóre szlachcianki były naprawdę godne podziwu. Na przykład, Reina Żółkiewska bardzo umiejętnie gospodarowała, podczas gdy jej mąż walczył na kresach, i spławiała przeciętnie około 100 łasztów zboża rocznie do Gdańska. Anna Ostrogska, córka Jana Kostki, wdowa po Aleksandrze Ostrogskim, zawiadywała przez 30 lat wielkim majątkiem swego męża, wywożąc rocznie do Gdańska ponad 170 łasztów. Inna wdowa, Barbara Słupecka, wywozi w latach 1618 – 1635 przeciętnie 230 łasztów rocznie do Gdańska.**
        Poszczególne ówczesne panie potrafiły, nie kładąc kwiatka na ustach, mówić o bliźnich, jak twarda Anna Alojza Chodkiewiczowa, o której pisał z respektem Krzysztof Opaliński: „G*rzeczy Pani, ale na ucho, niesłychanie w sądach o ludziach wolna i swobodna i czasem nie bez uszczypki cudzej sławy i znaczenia [...]. Nic się jej nie podoba, wszystko gani”. Ta ostatnia wykazywała też energię w innej chwalebnej dziedzinie: „na wszystkich miejscach swej chwalebnej dzierżawy nie cierpiała tego, żeby ubodzy po ulicach leżeć albo gdzie w gnoju jęczeć mieli, ale wszystkich do szpitalów sprowadzać i pilnie opatrować kazała”.***
        Zdarzały się też takie kobiety, jak Teofila Chmielecka, o której Z. Kuchowicz napisał, że „w sprawach domowych, majątkowych, w tworzeniu fortuny poważną rolę spełniła [...] pani Teofila. [...] Jako najbliższy przyjaciel męża spędzała z nim długie tygodnie w stepie, pod namiotami, w zasadzkach na czambuły tatarskie”. Pani Chmielecka świetnie jeździła konno, strzelała z rusznicy, przygotowywała wyprawy wojenne i czuwala nad pracą agentów wywiadu. Po śmierci męża nie zrezygnowała ze swoich wojennych upodobań, czyniła zajazdy na sąsiadów, a nawet porwała swoją przyszłą synową. ****
        Zdarzały się też takie kobiety, jak Teofila Chmielecka, o której Z. Kuchowicz napisał, że „w sprawach domowych, majątkowych, w tworzeniu fortuny poważną rolę spełniła [...] pani Teofila. [...] Jako najbliższy przyjaciel męża spędzała z nim długie tygodnie w stepie, pod namiotami, w zasadzkach na czambuły tatarskie”. Pani Chmielecka świetnie jeździła konno, strzelała z rusznicy, przygotowywała wyprawy wojenne i czuwala nad pracą agentów wywiadu. Po śmierci męża nie zrezygnowała ze swoich wojennych upodobań, czyniła zajazdy na sąsiadów, a nawet porwała swoją przyszłą synową. ****
        Jaką naprawdę była kobieta szlachecka tamtych czasów? Myślę, że niewiele się różniła od kobiety współczesnej, a jednak żyła na ogół krócej, trudniej, rodziła więcej dzieci, cierpliwie znosiła codzienny ciężar domowych obowiązków, często też nie z własnej woli dzieląc stół i łoże z prawie obcym, obojętnym, a nawet nienawidzonym mężczyzną. Czerpiąc siły w wierze i miłości, potrafiła także przeciwstawić się przewrotnemu losowi, walczyć o swoje prawa. Zdecydowanie miała silne poczucie przynależności do swojego stanu, do ziemi ojczystej. Na pewno nie była bezpłciowym aniołem, chociaż często musiała temperować, zwalczać swoje zmysły, uczucia. Miewała piękne porywy serca, potrafiła kochać dozgonnie, ale na pewno też potrafiła być bezlitosną kokietką, łamiącą serca licznych adoratorów. Myślę, że jej postawa nie była w żadnym przypadku postawą „kury domowej”; potrafiła być energiczna, radzić sobie w trudnych sytuacjach. Brakowało jej czasami swobody, wykształcenia, ogłady towarzyskiej, ale z procentami potrafiła nadrobić te braki wrodzoną inteligencją i osobistym urokiem. Porównując XVI-XVII ww. z czasami saskimi czy stanisławowskimi, możemy śmiało mówić o pewnej emancypacji szlachcianek, ale, jednocześnie, o częściowej utracie przez nie narodowej tożsamości kulturowej, kiedy to panie (zarówno jak i panowie) ulegały napływom cudzoziemszczyzny, oddziaływaniu libertyńskich ideałów.
Lecz kiedy patrzę na portrety pięknych jak marzenia dam epoki Baroku czy Oświecenia, myślę, że tak wiele im wybaczono, a jeszcze wiele można by im wybaczyć. Bo były, przede wszystkim, kobietami, a jak rzecze stare przysłowie: „Czego kobieta chce, tego Pan Bóg chce”.***** Osobiście mnie trudno jest z tym się nie pogodzić.




B I B L I O G R A F I A


1. Czapliński W., Długosz J.: Życie codzienne magnaterii polskiej w XVII wieku, Warszawa 1982.
2. Gałaj R.: Życie codzienne szlachty polskiej w okresie sarmatyzmu, Szczecin 1998.
3. Kuchowicz Z.: Obyczaje i postacie Polski szlacheckiej XVI-XVIII wieku, Warszawa 1993.
4. Kuchowicz Z.: Miłość staropolska, Łódź 1982.
5. Łoziński W.: Życie polskie w dawnych czasach, Kraków 1969.
6. Masłowscy D. i W.: Księga przysłów polskich, Kęty 2001.
7. Tazbir J.: Kultura szlachecka w Polsce, Poznań 2002.